Przygodę ze sportem zaczęła od wizyty z koleżanką na siłowni. Później w jej życiu pojawiło się bieganie, ale to kettlebell skradło serce młodziutkiej Wiktorii ze Świdnicy. Niszowy sport, w którym 19-latka osiąga ogromne sukcesy stał się nie tylko pasją, ale i sposobem na życie.
* Kiedy aktywność fizyczna pojawiła się w twoim życiu?
W zasadzie po raz pierwszy było to w wieku 10, może 11 lat. Razem z koleżanką zaczęłam chodzić na siłownię i ćwiczyłyśmy tam na bieżni, orbitreku i rowerku. Później były trampoliny, tabata. Z dwa lata później zaczęłam interesować się ciężarami. Podnosiłam wtedy jakieś zwykłe hantle, ale przyszedł moment, że porzuciłam fitness i zaczęłam biegać, więc temat ciężarów siłą rzeczy ucichł. I to trwało ok. 3 lata.
* Brałaś udział wtedy w zawodach?
Byłam członkiem Świdnickiej Grupy Biegowej więc razem z pozostałymi biegaczami brałam udział w róznych zawodach na 5 lub 10 km. Zdarzyły mi się też trzy półmaratony, ale nie ukrywam, że wolałam krótsze dystanse.
* W wieku 15 lat pojawiły się ciężary?
Bakcyla zaszczepił we mnie Paweł Rozumkiewicz, który zaczął mnie trenować. Trwało to mniej więcej rok i po tym czasie zdecydowałam się pojechać na moje pierwsze zawody. Był to spontaniczny wyjazd, bo tak naprawdę pomysł o tym żeby wziąć udział w rozgrywkach pojawił się na tydzień przezd ich rozpoczęciem. W ogóle nie byłam świadoma tego co mnie tam czeka, jakie będą konkurencje. Totalny żywioł. Zawody odbywały się w Lidzbarku Warmińskim i miały status krajowych. Przygotowano dwie konkurencje, w tym m.in. „rwania” z odważnikami 14 i 16 kg. I od tego wszystko się zaczęło. Zajęłam wówczas piąte miejsce na dziesięć osób w mojej kategorii, więc uplasowałam się w połowie stawki.
* Jak na pierwszy start to chyba niezły wynik?
Tak, bo udział w zawodach brały osoby trenujące od kilku lat. Tak naprawdę dopiero zaczęłam przygodę z tym sportem. Uważam, że był to duży sukces jak na debiut. Tam też poznałam swojego przyszłego trenera. Układ nasz polegał na tym, że on przez dwa miesiące miał spróbować przygotować mnie do zawodów w kategorii kettleball sport a ja miałam zobaczyć czy mi się to w ogóle spodoba, a jak nie to kończymy i nie było tematu. Dostawałam od trenera rozpiskę i miałam te wszystkie zadania wykonać. Trenowałam też z klubem przez intermet.
* I zostałaś w tej dyscyplinie?
Owszem, ale zrezygnowałam z tego trenera. Nasze drogi się rozeszły w momencie mojego startu w mistrzostwach świata. Powody były osobiste.
* Jak wygląda zatem przygotowanie do takich mistrzostw? Z jakimi wyrzeczeniami musisz się liczyć?
Najwięcej czasu zajmują treningi, które są bardzo wyczerpujące. Robi się ich bardzo dużo w tygodniu, plus trening siłowy i wydolnościowy. Są to 2,5 godziny ćwiczeń a czasem nawet 3. Przed każdymi zawodami muszę zastosować specjalną dietę, która powoduje, że schodzę szybko z wagi. Jest to trochę kłoptliwe, ale powiedzmy, że już się przyzwyczaiłam. W jednej konkurencji, w której wystartowałam zajęłam trzecie miejsce, natomiast w drugiej, czyli półmaratonu z odważnikiem 16 kg udało się stanąć na podium uzyskując pierwszą lokatę. Te zawody odbyły się na Węgrzech.
* Gdzie obecnie trenujesz?
Jestem pod opieką trenera kadry narodowej, Andrzeja Jodłowskiego w Kettlebell Rzeszów oraz trenera kettlebell hardstyle Bartka Chełstowskiego w klubie Determinacja Gym Warszawa. Udało mi się też pozyskać powołanie do kadry narodowej. W Polsce mamy dwie federacje i to one organizują wszystkie zawody krajowe.
* Sport, który trenujesz jest bardzo niszowy. Jak wygląda druga strona medalu, czyli finansowanie twoich treningów, wyjazdów, udziałów w zawodach?
Uprawianie tego sportu wymaga sporych nakładów finansowych. Wszystkie koszty pokrywam ze swojej kieszeni: dojazdy na zawody, opłaty związane ze startami, całym przygotowaniem, czyli wynagrodzenie trenera, fizjoterapeuty, dietetyka, psychologa, suplementy, wynajęcie sali, zakup dodatkowego sprzętu – to wszystko są pieniądze, które muszę zgromadzić sama. Dlatego pracuję zawodowo na etacie. W zawodach nie ma nagród pieniężnych, są tylko medale. Nie znam osoby, która utrzymywałaby się z samych kettlli. Na szczęście mogę liczyć na wsparcie finansowe ze środków Urzędu Miasta w Świdnicy.
* Jakie myśli towarzyszą ci podczas zawodów?
Żadne (śmiech). Trening mentalny jest bardzo trudny i nawet zaryzykuje tezę, że jest dużo trudniejszy niż treningi stricte siłowe. Do tego potrzebna jest pomoc psychologa sportowego, z której też nie ukrywam korzystam. Nie wyobrażam sobie startów bez przygotowania psychiki. Mimo, że wiele osób jest co do tego sceptycznych wiem, że jest to korzystne. Dodaje mi to motywacji, siły wewnętrznej, mniej się boję tego co będzie i mniej myślę, co będzie jeśli to się wydarzy. Przed startem po prostu wyłączam wszystkie myśli, jestem maksymalnie skupiona na tym co mam do zrobienia.
* Wiążesz swoją przyszłość z tym sportem w roli np. trenerki?
Mam takie uprawnienia chociaż na razie jeszcze nikogo nie prowadzę. Myślę, że zmieni się to w przeciągu najbliższego półrocza.
* A co dają w ogóle kettlle?
Przede wszystkim wzmacniają wydolność, modelują sylwetkę, dodają dużo siły i mimo, że machanie odważnikiem 12 lub 16 kilogramowym nie wygląda na szczególnie trudne, to wymaga od nas sporej siły i wytrzymałości.
* Najcięższe ciężary jakie dźwigałaś?
Było to 28 kilogramów i jestem drugą kobietą na świecie, która wystartowała w tej konkurencji. W tej chwili brakuje kobiet, które odważyłyby się „rwać” takie ciężary, bo robią to w tej chwili zaawansowani w tym sporcie mężczyźni. Mamy na świecie jedną kobietę, która daję radę podnosić dwa razy po 32 kg. Trwa to 10 minut.
* Kończąc naszą rozmowę: jakie masz plany i marzenia na najbliższy czas?
Na pewno chciałabym w przyszłości dogonić Kim Fox, o której wspomniałam wcześniej, czyli podnosić na jedną rękę 32 kg. Jest to do zrobienia. A w odległej perspektywie 32 kg na dwie ręce. No i nie ukrywam, że gdyby kettlle znalazły się w końcu jako konkurencja na igrzyskach olimpijskich to marzę o tym, aby reprezentować tam nasz kraj. Czy się uda, nie mam pojęcia, ale trzeba mieć jakieś cele w życiu (śmiech).