Ciepła, skromna, życzliwa, pełna optymizmu, choć w pamięci wciąż przewijają się wspomnienia trudnych chwil zesłania na Sybir. Głodu, zimna, chorób. – Wiele przeżyłam, a jednak zawsze udało mi się podnieść – mówi Janina Garaszczuk, wieloletnia sekretarz Związku Sybiraków, koła ziemi świdnickiej, aktywna uczestniczka zajęć w Uniwersytecie III Wieku. 9 sierpnia skończyła 90 lat, z czego 62 spędziła w Świdnicy.
Pani Janina urodziła się w 1930 r. we wsi Rudawin, niedaleko Pińska, na Polesiu. Obecnie tereny te należą do Białorusi. W 1940 r. aresztowano jej ojca, a ją z matką i rodzeństwem wywieziono na Sybir. Udało im się przetrwać i w 1946 r. wrócili do Polski, do Wrocławia. Tu też nie było łatwo. W 1958 r. przyjechała do Świdnicy wraz z mężem i małą córeczką. Mąż pani Janiny przez wiele lat pełnił stanowisko kierownicze w dawnych Zakładach Elektrotechniki Mechanicznej. Janina Garaszczuk natomiast pracowała w Fabryce Wagonów. W 1989 r., po opuszczeniu Polski przez wojska radzieckie, zaangażowała się w działalność Związku Sybiraków koło w Świdnicy, gdzie przez wiele lat była sekretarzem. Od samego początku istnienia Uniwersytetu III Wieku aktywnie uczestniczy w zajęciach. Jest autorką książki „Ocalić od zapomnienia”, w której opisuje dzieciństwo i okres zesłania.
* Jak wspomina Pani swoje dzieciństwo?
– Pochodziłam z rolniczej rodziny. Nasz dom stał na środku wsi. Moi rodzice: mama Dominika i Piotr Zubko byli średniozamożnymi gospodarzami. Miałam troje rodzeństwa, dwóch starszych braci – Pawła (ur. 1924 r.) i Józefa (ur. 1927) oraz młodszą siostrę Olę (ur. 1932 r.). Siostra, mając niespełna rok, zachorowała na zapalenie opon mózgowo-rdzeniowych i nieleczona straciła słuch. Polesie było wówczas najbardziej zacofanym i ubogim regionem Polski. Mieszkańcy żyli z tego, co udało się wyhodować czy złowić. Panował analfabetyzm, a bieda uniemożliwiała dostęp do opieki lekarskiej. Rodziny wielodzietne gnieździły się w jednej izbie, często bez podłogi, tylko z klepiskiem. W moich oczach, oczach dziecka, Polesie było piękne i wesołe. Jak tylko mróz puszczał, marzyłam, by biec boso nad rzekę. To kraina bagien i mokradeł i pamiętam, jak dziadek zabierał nas na przejażdżkę łódkami. Podziwiałam lilie wodne, kaczeńce, stada ptaków wyfruwające spłoszone w zarośli. W porównaniu z innymi żyło nam się dostatnio. Tata był sołtysem, mama krawcową. Nie dość, że pracowała w polu, doglądała zwierząt, a mieliśmy krowy, owce, konia, drób i świnie, to jeszcze dorabiała szyciem. Dzieci nie miały zabawek, ale mi mama uszyła lalkę, a dziadek, który był zdolnym stolarzem, zrobił mi dla tej lalki wózek drabiniasty. Byłam szczęśliwa.
* Sielskie dzieciństwo przerwała deportacja Pani rodziny? Pamięta Pani ten dzień?
– Pamiętam bardzo dobrze. 17 września 1939 r. na tereny wschodnie wkroczyło wojsko radzieckie. Życie stało się bardzo trudne. Zaczęły się masowe aresztowania, które i nas dotknęły. W styczniu 1940 r. wezwano tatę do urzędu na przesłuchanie służbowe z racji bycia sołtysem. Już do nas nie wrócił. 13 kwietnia obudziło nas w nocy głośne walenie do drzwi. Wszedł żołnierz i cywil. Kazali nam się zbierać, dali nam 30 minut. Pamiętam, że mama przytuliła mnie i Olgę i stała, jakby straciła pamięć. Nie reagowała na polecenia. Mieliśmy szczęście, żołnierz, który po nas przyszedł, był wyjątkowo dobry. Poprosił, by zawołać kogoś z rodziny. Józef zawołał wujka. To on razem z dziadkiem spakowali w toboły pościel, trochę odzieży, jedzenie. Kazali nam zabrać żywność na dwa tygodnie. Żołnierz znów nas zaskoczył, gdy zobaczył maszynę mamy. Poradził, by zabrać ją ze sobą, bo może się przydać. To, że się przydała, to mało powiedziane. Załadowano nas i nasze toboły na furmankę i przewieziono do Pińska. Załadowano nas do wagonu towarowego. W tych wagonach były zrobione półki, by upchać jak najwięcej ludzi. Do każdego wagonu kierowano 50-60 osób. W podłodze wycięta była dziura, która spełniała rolę toalety. Zasłaniano się szmatami, inni odwracali głowy. Upodlono nas, potraktowano jak zwierzęta. Pamiętam płacz dzieci i dorosłych, modlitwy. Po dwóch dniach drzwi do wagonu zamknięto, pociąg ruszył. Towarzyszył nam strach, chłód i smród. Byliśmy głodni i spragnieni. Po drodze czasami dostawaliśmy suchy prowiant. Na dłuższych postojach wyznaczone osoby pod eskortą mogły nabrać ciepłej wody i rozdzielić ją między rodziny. Jechaliśmy 3 tygodnie.
* Dotarliście do Kazachstanu. Jak wyglądało Wasze życie na zesłaniu?
– W Kazachstanie skierowano nas do Pietropawłowska, a później do miasta Kokczetaw. Otwarto drzwi wagonu i kazano się przesiąść do podstawionych ciężarówek. Trafiliśmy do dużego kołchozu – wsi Pietropawłowka. Nas i 13 innych rodzin, które z nami przyjechały, umieszczono w rodzinach Rosjan. Życie było trudne, nie mieliśmy nic. Gospodyni pozwoliła mamie korzystać z kuchni, by ugotować dla nas posiłek, ale mama nie miała co gotować. Miejscowej ludności doskwierał brak ubrań, więc mama wymieniła trochę odzieży na żywność. Bardzo szybko rozeszła się wiadomość, że „polaczka” szyje. We wsi nie było krawcowej, więc wszyscy chętnie korzystali z usług mamy. Dzięki tej maszynie, o zabraniu której przypomniał wtedy żołnierz, mama zarabiała. Dostawała żywność, więc nasza sytuacja nie była taka zła, nie głodowaliśmy. Udało nam się nawiązać kontakt z rodziną, przysyłali nam pieniądze i rzeczy, które po nas pozostały. Głównie część odzieży i to szło na wymianę. Poza tym moja mama znalazła pracę w kołchozie, a brat Paweł zaczął wypasać bydło. To, co nam doskwierało najbardziej, to choroby i wszawica. Niedługo po przybyciu ja i moja siostra zachorowałyśmy, kaszlałyśmy i gorączkowałyśmy. Nie było opieki lekarskiej, mama i bracia ogrzewali nas własnymi ciałami. Szczęśliwie przezwyciężyłyśmy chorobę. Wszawica dokuczała stale. W czasie mrozu mama wynosiła pościel na kilka godzin na mróz, aby pozbyć się robactwa. Dostęp do wody był ograniczony. Nosiliśmy ją ze studni. Zimą jednak woda w tej studni i w rzece zamarzała, więc nie robiło się prania, wodę pozyskiwano ze śniegu. Kilka razy w roku myliśmy się w bani. To trochę pomagało. Poza tym, żyjąc tam, mogliśmy wrócić z rodzeństwem do szkoły. To, co trzeba podkreślić, to życzliwość Rosjan. Byli biedni, ale życzliwi i pomocni. Zresztą w naszym kołchozie byli też zesłańcy z Rosji po Rewolucji Październikowej.
* Miejscowa ludność okazywała przyjaźń, ale były też różnice – w tradycji, religii. Nie obchodzili świąt.
– To prawda. Świętowano 7 października jako rocznicę Rewolucji Październikowej i nowy rok z dziadkiem Mrozem. Nie obchodzono Bożego Narodzenia i Wielkanocy. Nie było kościoła ani cerkwi. Wpajano młodzieży ateizm. My, zesłańcy, w tej trudnej sytuacji staraliśmy się kultywować tradycje, za przyzwoleniem gospodarzy. Pierwszą Wigilię obchodziliśmy w 1940 r. Nie było 12 postnych dań ani opłatka. Przy stole w kuchni odmówiliśmy „Ojcze nasz” i modlitwę o przetrwanie. Wieczerza była obfita. Był barszcz czerwony, miska ziemniaków z kiszoną kapustą, kilka podpłomyków z białej mąki i chleb. Nawet gospodyni była wzruszona.
* Na Syberii przetrwaliście sześć lat. Niestety, nie wróciliście wszyscy. Kogo zabrakło i czy w tym czasie docierały do Was wieści o ojcu?
– Gdy Niemcy wypowiedzieli wojnę Rosji, rozpoczął się pobór do wojska. Jednocześnie podpisano umowę między Polską a Rosją o amnestii żołnierzy wziętych do niewoli i więzionych w łagrach Polaków. Na mocy tej umowy z niewoli wyszedł mój ojciec i odnalazł nas w Pietropawłowce. Odżyła w nas nadzieja na poprawę naszego losu. Na mocy tej samej umowy utworzono Polskie Siły Zbrojne pod dowództwem gen. Władysława Andersa. Mój 17-letni wówczas brat Paweł dodał sobie rok do daty urodzenia i zaciągnął się na ochotnika. Tatę komisja odrzuciła ze względu na zły stan zdrowia. Jednostka Pawła stacjonowała w pobliżu granicy z Iranem, pisał regularnie o trudnej sytuacji w wojsku. Panował w nim głód i choroby. Ostatni list otrzymaliśmy w 1942 r. Zmarł w tym samym roku, prawdopodobnie na tyfus. Został pochowany na polskim cmentarzu w Guzar w Uzbekistanie. Natomiast ojca po jakimś czasie także wezwano do armii i znów nic nie wiedzieliśmy o jego losach.
* Udało się Pani odwiedzić miejsce pochówku brata?
– Tak, odwiedziłam go w 2007 r., dzięki Radzie Ochrony Pamięci i Męczeństwa, która zorganizowała wyjazd dla rodzin pochowanych tam żołnierzy. Leciałam samolotem smoleńskim. Tym samym, którym leciał potem prezydent Lech Kaczyński. Na tym cmentarzu jest pochowanych 700 osób.
* W 1946 r. wróciliście wreszcie do Polski. Osiedliliście się w Kątach Wrocławskich.
– Tak, znów podróżowaliśmy w wagonach. Tym razem jednak były czyste, a nam towarzyszyły okrzyki radości. Mogliśmy wychodzić podczas postojów, a w czasie dłuższych przerw – coś ugotować. Byliśmy brudni i zawszeni, więc po drodze raz zafundowano nam banię w wagonie przystosowanym do kąpieli. Odczuliśmy ulgo. Po przyjeździe do Polski moja mama przyjęła propozycję wyjazdu do Wrocławia. Przydzielono nam mieszkanie w Kątach Wrocławskich, do spółki z dotychczasowymi właścicielami – niemiecką rodziną przygotowywaną do wysiedlenia. Byliśmy niewyobrażalnie szczęśliwi. Mieliśmy wodę w kranie, zlew i gaz. Początki były trudne, bo nie mieliśmy pieniędzy. Dorabiałyśmy z mamą w ogrodnictwie, Józka zatrudniono do pomocy elektryka, z czasem otwarto Krochmalnię i mama znalazła w niej pracę. Obsadziliśmy ogród obok domu. Obiady przynosiłam z jadłodajni. Powoli pozbywaliśmy się wszawicy i świerzbu. Po trzech latach braku wiadomości wrócił mój ojciec i odnalazł nas w Kątach. Okazało się, że w bitwie pod Lenino dostał się do niewoli niemieckiej. Stopniowo się urządzaliśmy, tata z czasem wydzierżawił pole, dorobiliśmy się krowy, kur, kaczek i świni, żeby na święta mieć mięso. Wróciliśmy do szkół. Miałam kłopoty. Czułam się gorsza od innych, byłam biednie ubrana. Dziewczyny rozkładały ciasteczka, wędliny, a ja miałam suchą bułeczkę. W dodatku trudności sprawiał mi język polski. Nauczycielka na wypracowaniach co chwilę pisała mi: „rusycyzm”. Z czasem zaprzyjaźniłam się z koleżanką z klasy Natalią. Ona pomogła mi w polskim, ja jej w matematyce. Miałam też problemy ze zdrowiem. Często robiło mi się słabo. Okazało się w czasie badań prowadzonych przez PCK, że mam początki gruźlicy. Leczenie trwało trzy lata.
* W jakich okolicznościach poznała Pani swojego męża?
– Tak naprawdę to poznaliśmy się w wagonie, gdy nas wywozili na Sybir. Jego rodzina też została zesłana. Po powrocie ja trafiłam do Wrocławia, on do Legnicy. Nie utrzymywaliśmy ze sobą żadnych relacji. Dopiero, gdy przeniósł się do liceum do Wrocławia, zaczęliśmy się spotykać i zrodziło się między nami uczucie. Po szkole Jerzy dostał nakaz pracy w Świdnicy, w Zakładach Elektroniki Mechanicznej i wyjechał. Ja pracowałam we Wrocławiu. Rozłąka sprawiła, że nasze drogi się rozeszły, rozstaliśmy się. Po dłuższej znajomości zgodziłam się wyjść za mąż za porucznika Kazimierza. Przypadek sprawił, że moje losy potoczyły się jednak inaczej. Zosia, siostra Jurka, zaprosiła mnie na obiad z okazji swojego ślubu. Nie chciałam iść, wiedziałam, że Jurek tam będzie. Przekonały mnie jednak koleżanki. Po uroczystości wracaliśmy razem pociągiem i zaczęliśmy rozmawiać. Powiedział, że przyjedzie za tydzień, w sobotę. Prosił, bym czekała. Przyjechał, uczucia odżyły, a ja musiałam zerwać zaręczyny z Kazikiem. W 1957 r. wzięliśmy ślub i przeżyliśmy razem 62 lata.
* To za mężem przyjechała Pani do Świdnicy?
– Jurek miał dobrą pracę i dostał awans. Został dyrektorem technicznym w ZEM-ie. Po urodzeniu córki Marzeny w 1958 r. przeniosłam się do Świdnicy. Dostaliśmy pokój z kuchnią na pl. Drzymały. W 1960 r. urodziłam syna Władysława. Imię dostał na cześć generała Andersa. Wtedy dostaliśmy większe mieszkanie, również na pl. Drzymały. Mieszkam w nim do dziś. Po długiej przerwie podjęłam pracę w dziale księgowości w Fabryce Wagonów i pracowałam tam aż do przejścia na emeryturę w 1990 r. W międzyczasie mąż skończył zaocznie studia, ja zaczęłam. Zawsze marzyłam, by pójść na medycynę, ale niestety, nie było możliwości. Dlatego zaczęłam studiować ogrodnictwo. Po roku przerwałam, zaczęły się problemy ze zdrowiem, a do tego moja mama zachorowała. Dlatego nie skończyłam studiów.
* Związała się Pani ze Świdnicą na stałe, choć dzieci, które wyemigrowały z Polski, namawiały Panią także do wyjazdu.
– Moje dzieci – Marzena i Władysław – skończyły II Liceum Ogólnokształcące. Córka studiowała na Uniwersytecie Wrocławskim biochemię, syn na Politechnice mechanikę. Oboje studiowali w czasach stanu wojennego. Córka obroniła pracę magisterską w 1981 r. Pracowała w szpitalnym laboratorium. Siedem lat później poślubiła Jacka, wykładowcę matematyki i zamieszkali w Łodzi, skąd pochodził. Urodziła córeczkę Natalię, mieszkali w maleńkim mieszkaniu, które Jacek dostał za bardzo dobre wyniki ukończenia studiów. Po urlopie macierzyńskim Marzena dostała wypowiedzenie z pracy, a Jackowi zmniejszono ilość wykładów. Było im trudno. Jacek po zrobieniu doktoratu dostał propozycję wyjazdu na rok do RPA. Wyemigrowali z przyczyn ekonomicznych całą rodziną. Tam ułożyli sobie życie. Powody wyjazdu syna były takie same – szukanie lepszej przyszłości. W 1986 r. wyjechał do Grecji, a stamtąd z żoną Elżbietą do Kanady. Mają dwoje dzieci – Michała i Roksanę. Odwiedzaliśmy nasze dzieci. Bardzo podobała nam się południowa Afryka. Kanada też jest piękna, ale nie na tyle, by zamieszkać tam na stałe, mimo że była taka możliwość.
* Przez wiele lat pełniła Pani funkcję sekretarza w Związku Sybiraków w Świdnicy. Czy to była naturalna potrzeba angażowania się w życie społeczne, czy też przypieczętowanie dotychczasowej działalności. Czy Sybiracy mieszkający w Świdnicy tworzyli wspólnotę, wspierali się?
– Tak naprawdę Związek Sybiraków powstał dopiero po 1989 r., kiedy wojska radzieckie opuściły Polskę. Dopiero wtedy przekonaliśmy się, kto przeżył zesłanie. Ludzie masowo przychodzili do związku, jak tylko się o nim dowiedzieli. Było nas wówczas ponad 600 osób z całego powiatu. Potem zaczęły się tworzyć struktury w poszczególnych miastach, w Świdnicy było 300 osób. Niektórzy byli zaskoczeni swoim widokiem. Wcześniej nikt się nie przyznawał, że jest sybirakiem. Nie było co prawda żadnych konsekwencji wobec osób, które otwarcie mówiły o przeszłości i zsyłce, ale uciszano je. Nigdy nie było wiadomo, kto tego będzie słuchał. W pracy często przy rozładunku wagonów pomagali nam rosyjscy żołnierze. Był rosyjski komisarz, trzeba było uważać.
* Czynnie uczestniczy Pani także w zajęciach Uniwersytetu III Wieku. Można powiedzieć, że jest w nim Pani od samego początku. Jak zaczęła się ta przygoda?
– Przeczytałam w gazecie, że we Wrocławiu jest taki uniwersytet i czekałam, aż taki sam pojawi się u nas. Miałam wolny czas i chciałam coś robić. Mam legitymację z nr. 30. i jestem bardzo zadowolona z zajęć. Teraz może już nie tak często w nich uczestniczę, ponieważ miałam złamany bark i zachorowałam na rwę kulszową, ale przed tym nie miałam wolnego czasu. Cały czas byłam na zajęciach. Chodziłam na jogę, angielski, spotkania biblijne. Teraz w zaciszu domowym pomału wracam do jogi na tyle, na ile ciało mi pozwala. Wciąż jeszcze potrafię stanąć na jednej nodze. W uniwersytecie nawiązałam nowe przyjaźnie, które bardzo sobie cenię.
* Odwiedziła Pani jeszcze kiedykolwiek Polesie?
– Tak, mój syn załatwił sobie wizę, przyleciał do Polski i namówił nas na wyjazd na Polesie. Bardzo chciał zobaczyć nasze rodzinne strony. Różnica jest niesamowita. Domy kiedyś kryte strzechą, teraz są bardziej zadbane. Tereny zasiedlili Rosjanie, w tej chwili ziemie te przynależą do Białorusi. Dalej jest biednie, szczególnie na wsi, ale mają na przykład podciągnięty gaz i w zimie nim ogrzewają domy.
* O czym Pani marzy?
– Chciałabym bardzo spotkać się z dziećmi i wnukami przy wigilijnym stole. Jak jeszcze rodzice żyli, zawsze wszyscy, całe moje rodzeństwo, spotykaliśmy się i wspólnie z nimi świętowaliśmy ten dzień. Potem jeszcze dołączyli do nas rodzice męża, ponieważ mieszkali po sąsiedzku z moimi rodzicami. Mieli mniejsze mieszkanie, więc spotykaliśmy się w moim rodzinnym domu. Takie święta chciałabym przeżyć ze swoimi dziećmi i wnukami.